W klaserze, pod pergaminowymi przekładkami, magelanki lecą dokąd chcą, odwracając się lekceważąco od Jerzego VI, a na kolejnej stronie ostrygojady długodziobe spoglądają na młodziutką Elżbietę II.
W mojej filatelistycznej kolekcji osobne miejsce zajmują walory ze Zjednoczonego Królestwa, brytyjskich kolonii i terytoriów zależnych. Piękno awifauny spotyka się w nich z majestatem Korony. W ostatnich latach serial „The Crown” przypomniał dzieje dynastii władającej Wielką Brytanią. Sceny z odcinka drugiego pierwszego sezonu – Hyde Park Corner – tworzą kontekst historii, którą można sobie wyobrazić przewracając karty z łudząco podobnymi do siebie seriami. Nawet niewprawne oko dostrzeże jednak, że różnią się istotnym szczegółem. Portretem władcy.
Spoglądam na opowieść z początku 1952 roku, jej bohaterem są Falklandy – architektura, kultura i przyroda wysp. Niewielkie terytorium, kilkaset kilometrów od wybrzeży Argentyny, mieszkańców tyle co kot napłakał. Na znaczkach ukazujących ptaki widnieje król Jerzy VI. Bohaterską postawą podczas wojny zdobył ogromną sympatię i szacunek poddanych, jego portret jest ucieleśnieniem powagi i majestatu. Ale – czego nie domyśli się ktoś, kto w styczniu 1952 roku, w miasteczku Port Stanley, kupuje znaczek i nakleja go na kopertę – za kilka tygodni król umrze, a na tron wstąpi władczyni zaledwie dwudziestosześcioletnia. Wiadomość o tym, że jej ojciec nie żyje, dociera do Elżbiety podczas wizyty w Kenii. W serialu to dramatyczny moment. Przynajmniej z perspektywy kogoś, kto nie wie – a my wiemy – że oto zaczyna się nowa epoka w brytyjskich dziejach, druga era elżbietańska, przynajmniej siedemdziesiąt lat solidnego panowania.
Lilibet – ach, cóż za całkiem współczesna poufałość – przerywa podróż po Afryce i wraca do Londynu. Tymczasem na Falklandach – i we wszystkich innych miejscach obsługiwanych przez Royal Mail – wciąż pozostają w obiegu znaczki z Jerzym VI. Wyobrażam sobie jednak, że wraz z przygotowaniami do objęcia władzy przez następczynię (jej uroczysta koronacja nastąpi ponad rok później) także urzędnicy pocztowi robią, co należy: zlecają przygotowanie nowych projektów; miejsce zmarłego ojca w rogu znaczka zajmuje aktualna monarchini. Umarł król, niech żyje król. A po latach w klaserze artefakty z dwóch różnych rozdziałów historii spotykają się strona w stronę, jakby reprezentowały ten sam porządek.
Tymczasem w roku 1952 poddani opłakują władcę także na dalekich Falklandach – któż w Londynie słyszał o takim miejscu, czy wie o nim cokolwiek Elżbieta? Trzeba jeszcze trzech dekad, by Falklandy znalazły się na ustach całego świata. Atak argentyńskich wojsk na ten niewielki kawałek ziemi – przez Argentynę nazywanej Malwinami – stanie się w 1982 roku casus belli wojny podjętej przez premier Margaret Thatcher (trzydzieści lat wcześniej ma za sobą pierwsze nieudane wybory i zaczyna studia prawnicze).
Z pewnej perspektywy dramatyczne wydarzenia kondensują się. Już bez emocji można do nich powrócić, spoglądając przez lupę na znaczki. Ptaki, obsadzone tu w roli bohaterów spychanych na margines przez władców i historię, pozostają wciąż takie same. Pozują z Jerzym VI, pozują z Elżbietą II – zwykła kolej rzeczy. Zapewne – gdybyśmy mogli się dowiedzieć co o tym sądzą – jest im obojętne, że występują także i na walorach wydanych przez Argentynę jako reprezentanci wysp nazywanych uparcie Malwinami. Pani Thatcher nie byłaby z tego zadowolona, ale cóż do tego magelańczykowi żółtoskrzydłemu, torpedówce falklandzkiej (albo malwińskiej) czy pingwinowi białobrewemu?