Zbliżało się niedzielne południe, a lista porażek ptasio-fotograficznych była już długa. Najpierw uciekło mi sprzed obiektywu stado dzwońców.
Dwa dni wcześniej w Rewie współpracowały, przelatując z krzaka na krzak i wyczekując kilka sekund, aż zdążę zrobić serię zdjęć, zanim ponownie zmienią miejsce żerowania. W sobotę współczynnik kooperatywności zmalał – pojawił się tylko jeden reprezentant gatunku, zdążyłem go obfotografować, po czym odleciał i już do końca dnia ani widu, ani słychu. W niedzielę dzwońce latały wysoko, zatrzymywały się daleko, w ogołoconych koronach drzew, na tle wypalonego nieba, zamiast – jak należy – pod nosem, w chaszczach, z atrakcyjnymi kolorystycznie owocami i na tle zielonych elementów, rozmywających się na zdjęciach dzięki maksymalnemu otwarciu przesłony.
Skoro nie dzwońce, to może chociaż zięby? Owszem, pełzały po ziemi, dziobały, kręciły się w tę i we w tę. Podglądałem je z dystansu zbyt dużego, by efekty mogły być zadowalające. Kiedy zrobiłem krok do przodu i położyłem się na piasku pokrytym warstwą śniegu – cóż za poświęcenie! – postanowiły pokazać mi figę z makiem i odleciały.
Zniechęcony opuściłem plażę. Szukałem szczęścia przy ogrodzeniu jednostki wojskowej. Tu było nieco lepiej: bogatki pozowały na tle drutu kolczastego wieńczącego wysoki płot. W podobnych okolicznościach pozwolił się sfotografować rudzik (efekty pokażę niebawem). Pomyślałem, że zawsze to jakaś zdobycz i już miałem pojechać na obiad, gdy zabrzęczał telefon. Wiadomość z plaży od bardziej cierpliwych kolegów: wracaj, przyleciała siewka złota.
Jeszcze chwilę wcześniej wydawało mi się, że z powodu wiatru przemarzłem do kości i już dawno powinienem siedzieć przy talerzu zupy. Przez moment czułem nadejście przeziębienia, a myślami witałem się z pierzyną, aspiryną i gorącą herbatą. Na wieść o siewce porzuciłem wszelki defetyzm. Wstąpiła we mnie energia, rączo pobiegłem ku celowi jak Emil Zátopek na igrzyskach olimpijskich w Helsinkach.
I poczułem się tak samo: po trzykroć na najwyższym stopniu podium. Albowiem ona – siewka złota – czekała na mnie. Najpierw widziałem ją z oddali.
Później nieco bliżej.
Po chwili przedefilowała jak należy, ukazując lewy profil.
Prawy profil jawił się równie atrakcyjnie.
Musiała zauważyć moje uznanie dla prawego profilu i postanowiła dołożyć do pieca.
Szybko zmieniła taktykę – kokieteryjnie ukryła się za wzniesieniem z piasku. No powiedzmy: trochę ukryła.
A żeby nikt nie posądził jej o wdzięczenie się – po zrealizowaniu pełnego programu artystycznego postanowiła z godnością odlecieć.
Nie trwało to długo, ale wystarczyło. I powiem otwarcie, że gdyby na plaży w Helu czekała na mnie nie siewka złota, a sztabka złota, to nie byłbym bardziej zadowolony.
Emocje na najwyższym poziomie.
Niemniej podziwiam determinację.
Siewka złota! Widzę, że przed nami jeszcze wiele ciekawostek i atrakcji!
Właśnie w świecie mody
przyszła chwila wielka
Gdy nad brzegiem wody
Kroczyła modelka…