Najmniejszy ptak naszej części świata jest – to chyba właściwe słowo – pocieszny. W oczach amatora-ornitologa, w dodatku lekkoducha, łatwo może stać się wzruszającym milusińskim.
Ot, mały, ruchliwy przyjemniaczek, idealny do obserwacji i wyrażania zachwytu. Zachwytu nad czym? Nad wspaniałym ptasim losem – bo i uroda, i wolność, ach i och.
Tymczasem żywot mysikrólika to bezustanna walka. Waży zaledwie 6-7 gramów, zdarza się, że podczas nocnego przelotu pokonuje kilkaset kilometrów – leci np. ze Szwecji do Polski. Jeśli nie zdmuchnie go wiatr i nie zginie w wodach Bałtyku (o co nietrudno i co zdarza się często), przylatuje nad ranem zmachany jak rosyjski chodziarz po pokonaniu 50 kilometrów. Albo bardziej, bo nie wspomaga się żadną farmakologią.
A jednak, gdy los zdarzy, że obserwator zajmie pozycję dogodną do podglądania mysikrólika, uderza godność, z jaką obserwowany obiekt ukrywa zmęczenie, lęk o życie i banalną potrzebę, by najeść się do oporu i uzupełnić zapas tłuszczu o gram albo i dwa, zanim wyruszy w dalszą drogę.
Przeciwnie – mysikrólik zdaje się mówić całym sobą: „Dobrze jest jak jest. Żyję i to najważniejsze”. I jakkolwiek to cenimy, pamiętajmy, by zadumać się nad rzeczywistym obrazem spawy.
Wdzięczny mysikrólik zapozuje nam wtedy i z godnością odleci ku swej codziennej walce o to, żeby był także i następny dzień.