Wylądowały tuż przy brzegu i zaczęły wychodzić z morza, majestatycznie i prosto na mnie. Szczęśliwie leżałem na plaży, osiem-najwyżej dziesięć metrów dalej. Przycisnąłem spust migawki.
Wgramoliły się lekkie wzniesienie i pracowicie zaczęły poszukiwać czegoś do zjedzenia. Z perspektywy, z której fotografowałem, ich starania zapisały się jak szkic do osobliwego, lekko onirycznego obrazu.
Nie wypuszczając aparatu z ręki zacząłem czołgać się w ich stronę, by zrobić chociaż jeden bliski plan, portret. Udało się.
Czy poruszałem się niezgrabnie, czy też zwyciężyła ich naturalna czujność – nie wiem. Zapewne jedno i drugie. Zerwały się do lotu, a ja wciąż z pozycji leżącej mogłem zarejestrować pierwszą fazę wznoszenia się.
Następnego dnia podkradałem się już do pojedynczych osobników spacerujących po Cyplu Rewskim. Najpierw fotografowałem z daleka:
A później już bliżej i odważniej.
I jeszcze bliżej.
Aż w końcu – w nagrodę za wytrwałe leżenie, skradanie się i obserwowanie? – zostałem obdarowany okazją, by zrobić taką oto fotografię:
Gdyby nie szacunek dla spokoju biegusów zmiennych, zerwałbym się po zrobieniu tego zdjęcia i wydał z siebie okrzyk bezbrzeżnej radości. Czego, z troski o dobrostan przyrody, nie uczyniłem, wykazując się nadludzką siłą woli. Tak było.