LLubię kosy. Przeprowadziły się z lasu do miasta i czują się dobrze w towarzystwie człowieka, na zbudowanych przez niego dachach, płotach i słupkach. Dają temu wyraz w zabawny i ujmujący sposób.
Najprzyjemniej obserwuje się kosy zaabsorbowane posiłkiem. Są wtedy przeszczęśliwe.
Jako obserwator nie jestem wybredny. Jednaką przyjemność sprawia mi patrzenie na próby ukrywania się…
…jak i na sytuacje niepodejmowania takich prób.
O kosie znam również wierszyk, który mogę powiedzieć na koniec.
Jan Brzechwa
Kos
Kos wszedł na rzece na mostek,
Przemoczył nogi do kostek.
Jęknął więc na cały głos:
„Rany boskie, jakem kos,
Na pewno będę miał katar!
Niechby mi plecy ktoś natarł,
Niechby dał ktoś aspirynę,
Bo na pewno marnie zginę!”
Poleciał kos do lekarza:
„Doktorku, to mnie przeraża,
Przemoczyłem sobie nogi,
Ratuj mnie, doktorku drogi!”
Lekarz się roześmiał w głos
I spojrzał na kosa z ukosa:
„Do kataru potrzebny jest nos,
A kos przecież nie ma nosa.
Chętnie z tobą się założę:
Dziecku to zaszkodzić może,
Lecz ty, kosie, co chcesz rób,
Nie masz nosa, tylko dziób.
Mój drogi, ptakom katar nie zagraża”.
Kos jak niepyszny wyszedł od lekarza,
Zawstydzony kroczył lasem,
A ptaki dookoła ćwierkały tymczasem:
„Patrzcie, patrzcie, idzie kos,
Ależ mamy z kosem los,
Kosi-kosi łapki,
Pogadaj do babki!
Co, kosie?, Co, kosie? Co, kosie?
Dostało ci się po nosie!”