W niedzielę minie siedem lat od śmierci Stanisława Barańczaka. To jeden z moich ulubionych poetów. Wiersz „Obserwatorzy ptaków” przeczytałem w liceum i wracam do niego od lat.
A odkąd sam obserwuję ptaki – z jeszcze większą przyjemnością. Zatem niech wybrzmi w dzień Wigilii Bożego Narodzenia.
Stanisław Barańczak – Obserwatorzy ptaków
Z drżącej w upale szosy numer 8
z jej motelami, pędem i stacjami Esso
dość było skręcić ostro, szorując podwoziem
o piach, w ciągnącą się pół mili leśną
drogę, dotrzeć do kiosku z desek, gdzie sumienna
grubaska pobierała stosowną opłatę,
wydając w zamian uśmiech i broszurę,
zostawić wóz pod sosną, której czubek z szumem
mierzwił obłoki, i tak już kudłate,
i bez większego zrozumienia
wpatrzyć się w planszę z mapką okolicy
i strzałką „JESTEŚ TUTAJ”.
O sto metrów dalej
szła ścieżką para z dziećmi: równie pospolici
jak my, też „byli tutaj” i zwiedzali.
Nie tak wyobrażaliśmy sobie rezerwat
dzikiego ptactwa. Prawda, i tak był to czysty
wymysł, ta cała komedia z naturą,
która istnieje dzięki przewodnikom, którą
widzi się w ramach zatrudnień turysty.
Wiatr, który czujnie się poderwał,
był w każdym razie autentyczny: świeży,
nadmorski. Machinalnie sprawdzając w broszurce
szlak, ruszyliśmy, depcząc chrupiący żwir ścieżek,
trochę niepewni, czy nie jest oszustwem
ten cały show – szczególnie że główna atrakcja,
to znaczy ptaki, jakoś nie chciała się stawić
na scenie.
Dróżka wychynęła z nagła
z zarośli na zjeżone trawą słone bagna,
kładki, w sitowie oprawiony stawek:
no, wreszcie są! Gromadki ptactwa,
zielonogłowych kaczek, burych gęsi
taplały się rodzinnie w wodzie. Ale najpierw
wpadła nam w oczy inna grupa, jeszcze gęściej
stłoczona obok, na piaszczystej skarpie:
obserwatorzy ptaków! Składane siedzenia,
lunety na trójnogach, lornetki polowe,
kurtki z mnogością fachowych kieszonek,
spłowiałe kapelusze i kamery „Sony”:
prawdziwi, tkwiący tu dobrą połowę
dnia, zjeżdżający co niedziela
obserwatorzy ptaków, ludzie, którzy
na pytanie „Kim jestem?” mówią sobie: „Jestem
obserwatorem ptaków”!
Był ich prawie tuzin,
wpatrzonych w jedną stronę. Nigdy jeszcze
tak niezdefiniowany, tak z boku, wygnany…
nagle drgnąłem wraz z nimi. Jakby wszystkich przeszył
ten sam prąd: spoza trzcin mokro zakłapał
groteskowo sflaczały dźwięk – ogromna czapla
wzbiła się, spójrz, jak blisko!, i poprzecznym
lotem poniosła nad wydmami,
tak, „Wielka Czapla Błękitna” z fotosu
w broszurce, „bardzo rzadko spotykana”! Tłumek
wydał wspólny, radosny pomruk, kilka osób
podniosło oczy znad wzierników lunet:
i wszystkich objął uśmiech – bezpieczny, bezsprzeczny.
Więc świat może jest po to, by przeszył, otworzył
nas czasem znak, jak strzałka: „JESTEŚ TUTAJ:
wśród ludzi, obcych, ale jesteście – zaufaj –
po jednej stronie, współobserwatorzy
ptaków, pogody, innych rzeczy”.